2014/11/28

Przesłodzone Dzieci Kwiaty... czyli zawartość weselnego podarunku

Od dłuższego czasu nie byłam na tradycyjnym weselu tajwańskim. Jako dziecko byłam zapraszana na wiele wesel i ślubów jako 小花童 - Dzieci Kwiaty (nie-hippisowska wersja). Moim zadaniem było ładnie się ubrać i uczesać, i trzymając koszyczek, wysypywać z niego płatki kwiatków przed młodą parą, by panna młoda mogła je zdeptać swoimi szpilkami. Za tak odpowiedzialną pracę trzeba było nieźle zapłacić... swoimi policzkami. Wszystkie ciocie zakochiwały się w policzkach słodkich dzieci jak ja.

W zeszłym tygodniu nadarzyła się okazja by po wielu latach znowu zasiąść przy za suto zastawionym stołem weselnym. Gdy wychodziliśmy z wesela (nieznanej nam pary), władowano nam w ręce ten oto tajemniczy pakunek.


Dziecko służy do porównania, nie jest częścią pakunku.



 O! Pudło.



Trafiony - zatopiony.



Trzy warstwy słodyczy! Szczerze mówiąc, po przywiezieniu całej 20 kilogramowej walizki słodyczy i czekolady z Polski, już nie wiem jak reagować na kolejne pudło skarbów: 'O jak fajnie, więcej słodkiego żarcia!!' lub 'Ubytki, cukrzyca, otyłość, wysokie ciśnienie krwi i choroba serca...'


Oto na samym dole był ów nie do rozpoznania pakunek.

Który okazał się pułapką na łakomczuchy, wypełnionym suszonym mięsem, zeschniętym żółtkiem, mochi (glutami) i pastą z czerwonego grochu. Wszystko to jest słodkie, ale czuć w nim odrobinę pieprzu.




W oddzielnej torbie znaleźliśmy sękacz. Sękacz tajwański.



Jakby tego było jeszcze za mało, to z Jasiem dobraliśmy się do pudełek wypełnionych kolorową watą cukrową i ładnych pudełeczek z cukierkami.



Za dwa tygodnie wybieram się z Jasiem na kolejny bankiet weselny, ciekawa jestem co uda mi się zdobyć...


2014/11/08

Pochylone autobusy... czyli pierwszy dzień w Hong Kong

Obecnie jestem w kochanej Polsce, ale i tak z niemałym opóźnieniem napiszę o naszym pobycie w Hong Kongu.

Lecąc do Polski przesiadamy się w Hong Kongu i Zurichu. Tym razem nasz postój w Hong Kongu był dłuższy niż normalnie - trwał 5 dni, a to z racji naszego uczestnictwa w dwudniowej konferencji na temat edukacji alternatywnej, w tym edukacji domowej. Na owej konferencji zebrały się rodziny edukujące w domu i specjaliści zainteresowani edukacją alternatywaną. Moja rodzina chyba zalicza się do obu tych grup... :P

Ze sobą mieliśmy niezmierną ilość bagaży, wypełnionych między innymi upominkami z Tajwanu dla polskich rodaków, a między upominkami schowane były ciepłe ubrania na mroźną Warszawę.


Ania z swoją dużą podręczną walizką, gotowa do odlotu.


Spłaszczone schody ruchome w lotnisku Hong Kong przypominają o niebezpieczeństwie gapienia się w telefon w czasie przejażdżki. Ja myślę że to wina ich samych ... jest to jedyne lotnisko, na którym byłam, które ma nieoraniczony dostęp do bezpłatnego WiFi... Ale proszę go nie wyłączać!!


Jak dojechaliśmy do pokojów gościnnych uniwerku, pierwsze co zobaczyliśmy to te bransoletki,       zrobione przez dzieci uczące się w domu w Hong Kong. To takie bransoletki zrobione z gumek, które nie tylko były popularne na Tajwanie, ale również okazało się że i w Hong Kong i w Polsce szaleją za nimi dzieci. Dostaliśmy po jednej bransoletce na osobę i każda była inna.



Pierwszego dnia po przylocie, rzuciliśmy wszystko i ruszyliśmy w miasto. Byliśmy na samym południu wyspy Hong Kong i nie wiedziałam wcześniej, że droga do centrum prowadzić będzie w górę i w dół. Na wąskich uliczkach o niezłym pochyleniu widać jak dwupiętrowe autobusy ledwo ledwo trzymając się drogi skręcają w te i we wte. Coś niesamowitego.



Doszliśmy do The Center, który jest piątym najwyższym wieżowcem w Hong Kongu, a i tak przewyższa Pałac Kultury i Nauki o 46% - 109m...



Następnie zniżyliśmy się podziemnych czeluści i przejechaliśmy się metrem. Było to w godzinach szczytu więc wszędzie roiło się od ludzi. Ale jedno zauważyłam, po tym jak ludzie władują się do wagonów, to nie przepchną się do środka, próbując wypełnić metro, tylko stoją przy drzwiach. W związku z tym, pasażerowie często muszą przepuszczać kilka pociągów zanim mogą wsiąść. Nawet w Tajpei, gdzie ludzie są mili i uprzejmi, próbujemy się wepchnąć do wagonu kiedy to jest możliwe.


Zakończyliśmy dzień pyszną kantońską kolacją. I dojechaliśmy taksówką spowrotem do uniwerku, bo mowy nie było żebyśmy po ciemku wspinali się pod górkę z pełnymi brzuchami.

Oto vlog, w którym jest na ekran wrzucone wszystko to, co napisałam :)


2014/10/20

Buddyjska Częstochowa... czyli nowy YouTube z chłopakiem!

Z nadchodzącą pierwszą rocznicą poznania się z Perrym, postanowiliśmy porządnie zacząć coś co chcieliśmy stworzyć od dłuższego czasu.

Nasz wspólny kanał na YouTube!

Mam już swój kanał, a nawet dwa, jeden na filmiki po angielsku i po polsku a drugi na filmiki po chińsku... Ale mniejsza z tym.

Nowy kanał nazywa się Wephobia. Wyjaśnienie?


Po angielsku. Nie będę tłumaczyć, bo i tak nie będzie to miało sensu.

Plan był by filmować wszelkie wydarzenia w naszej codzienności i złatać je w filmik.
Większość czasu jesteśmy z dala od siebie, jeśli nie przez morze, to przez cały kontynent euro-azjatycki. Tak jest teraz, ja jestem w Polsce przez cały miesiąc, a Perry wędruje między Tajwanem, Japonią i Chinami. Jeszcze nie wymyśliłam jak ma mi przesyłać swoje filmiki na taką odległość, bo nawet sfilmowane telefonem są one ogromne (pojemnościowo) ...

Pierwszy filmik sfilmowaliśmy kiedy jeszcze byliśmy razem na Tajwanie.


Tytuł jest po angielsku, ale mogę was zapewnić, że pojawiają się słówka i zdania po hiszpańsku i po chińsku.




Zrobiłam też polskie, chińskie i angielskie napisy. Zaciągnęłam Perry'ego by napisał hiszpańskie. Mamy więc trzy główne języki świata plus polski. Bo polskiego nie może przecież zabraknąć.


Pierwszy filmik (mam nadzieję) z kilku, jest o naszej wizycie u mamy Perry'ego, w budynku memoriału Buddy. Po tym jak mama Perry'ego została mniszką buddyjską, przeniosła się do Chile, dokąd po krótkim czasie, dotarł również wówczas siedemnastoletni Perry i gdzie zamieszkał na 12 lat.




Przy obiedzie w wegeteriańskiej restauracji, podarowałam mamie Perry'ego kubek Bolesławca. Niczego bardziej polskiego nie mogłam znaleźć na Tajwanie (bo przecież wódki nie będę kupować). :P

Filmik calutki jest poniżej, cieszcie się z 1080HD i kiepsko przetłumaczonych napisów, z którymi mi się tak spieszyło, że nie sprawdziłam ich dwukrotnie...




2014/10/17

Poproszę dziewięć porcji... czyli historia nazwy 九份


Mamuś biorąc udział w projekcie 'Dziecko Na Warsztat II Edycja' , usadowiła Jasia i mnie, podając mi książkę z chińskimi znaczkami i krzaczkami i rzekła: 'Przeczytaj to, a Jasiek, powiedz mi po polsku co ona czyta'.

Okazało się, że czytałam o małym miasteczku turystycznym Jiu-Fen 九份 , które jest znane z wąskiej alejki pnącej się w górę, na której jest mnóstwo małych sklepików, w których sprzedają wszelkiego rodzaju słodycze, tradycyjne zabawki, chodaki i okaryny.

by: 劉玉珍
W czasach dynastii Qing 清朝, w górskiej wiosce Jiu-Fen (九份) mieszkało tylko dziewięć rodzin. Najbliższy targ był w miasteczku Rui-Fang 瑞芳, do którego było trudno dotrzeć. 
Chiński znak '九' to dziewięć a '份' to znaczy porcja. 
Wioska przybrała nazwę dzięwięć porcji, bo gdy mieszkańcy cokolwiek kupowali, to zawsze kupowali po dziewięć porcji. 

2014/08/04

Od tańczących lampionów do żarcia hamburgerów

Środa30 Cały dzień pomagałam Kasi tłumaczyć polskiemu teatrowi A3.
Teatr prowadzi lekcje i przygotowują tajwańską młodzież na festiwal, na którym będą tańczyć z lampionami.
W czasie ćwiczenia przyjechała miejscowa telewizja by przeprowadzić wywiady. Nie często tłumaczę między polskim a chińskim, ale uważam że mi nieźle poszło.
Po lekcjach rodzinka przyjechała by mnie odebrać, ale zostali na kolację z Kasią i Gosiami.

Czwartek31 Uff, dzisiejszy dzień spędzony cały był w domu, i właściwie nic specjalnego nie robiłam. Dużo lekcji za to było zrobionych...

Piątek1 I kolejny dzień siedzenia w domu. Matma, historia, literatura ...

Niedziela3 I znowu wylądowałam w Yilan.
Tym razen zaciągnęłam Jasia, Perriego i Krystiana na przedstawienie, do którego tak zawzięcie się przygotowywał polski teatr A3 z ich podopiecznymi.
Rano wybrałam się z całą rodziną na mszę polską, po której większość Polaków udała się na pogaduchy nad hamburgerami. Poznałam Krystiana, fajnego chłopa, który studiuje chiński na Tajwanie od roku i nie długo już wyjeżdża. Uprawia kitesurfing i sam się uczy filmawać i edytować filmiki podróżnicze.
Wskoczyliśmy w czwórkę w samochód Perriego i po kilku postojach na casting, odebranie plażowych rzeczy i kupienie picia i żarcia, ruszyliśmy w drogę przybrzeżną szosą. Około czasu kiedy słońce zachodziło, rzuciliśmy się do morza i przez pół godzinki pluskaliśmy. Ja nie często bywam nad morzem, a jeszcze rzadziej w nim pływam... Po wytarciu siebie, pospieszyliśmy do miasta Yilan, po drodze wpadając do drive-through McDonalda.
Nie wystarczyło nam na jeden dzień hamburgerów.
Zdążyliśmy na przedstawienie, które bardzo ładnie wyszło, a po nim długo jeszcze się żegnaliśmy z polską ekipą. Jak tylko wsiedliśmy do samochodu, to wszyscy zdechli ze zmęczenia. 
Do domu wróciliśmy przed 1:00 w nocy ...

Spory tłum się zjawił
Polacy jednorożcy
Ciuciubabka z jabłkiem
Głowa wołowa

Z lewej: Jasiek, Krystian i Perry
Ekipa Tajwańska, Kasia i Ja :)

2014/08/01

Od budowania kuchni do zabawiania duchów

Poniedziałek28 Od samiuteńkiego ranka Jasia wykopano z domu na kolejny obóz. Tym razem będzie szalał ze swoim najlepszym kolegą, więc niewątpiliwie będzie miał fajnie.
A ja po półtorej godziny wylegiwania się w łożku, wylazłam i po wyjściu z psem zbudowałam kuchnię Ani. Ową kuchnię dostała od Jasia, Perriego i mnie (choć na razie żaden z nich nie oddał mi pieniędzy). Mała kuchnia składająca się z wielu częsci, ma kuchenkę, zlew, piekarnik i właściwie wypas. Wydaje mi się że bardzo jej się podoba ten prezent, nawet zanim zdecydowałyśmy, gdzie go ulokować to już zaczęła się bawić.
Popołudniu był tenis i smażony ryż i nic ciekawego się nie stało.
Ah, dopiszę, że właśnie kilka minut temu wygasły światła i internety na całej górze. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie! Nie trwało to jednak długo i elektryczność wróciła.

Wtorek29 Pamiętacie jak się żaliłam, że ostatni rozdział geometrii robiłam? Zaczęłam następny rodział - Funkcje. Długo przy nich nie posiedziałam, w południe musiałam się spakować i ładnie się ubrać na premierę programu telewizyjnego. Plecak pakowałam na jednonocny pobyt w Yilan (miasta na wschód od Taipei, 50min autostradą). 
Premiera była nowego progamu, który będzie pokazywany w telewizji publiczej, z którą od lat współpracuję i w której najwięcej pojawiam się w programach. Program jest bardzo ciekawy, wybierają kogoś znanego lub bardzo dobrego w swojej dziedzinie i wysyłają go do jakiejś szkoły by był nauczycielem zastępczym. Na premierze pokazano dwa odcinki owego programu.
Po oglądaniu telewizji na dużym ekranie, mama z Anią zawiozły mnie na parking przy autostradzie, skąd Perry mnie odebrał i pojechaliśmy na plażę w Yilan. Tam spotkaliśmy się z Kasią, 阿育, Yi-Xuan i dwoma Gosiami.
Kasia jest pół Niemką pół Polką która studiowała chiński na Tajwanie, a teraz studiuje aktorstwo. Przez ostatnie dwa tygodnie tłumaczyła polskiemu teatrowi A3, który prowadzi lekcje dla tajwańskiej młodzieży by ich przygotować na festiwal, który odbędzie się w najbliższy weekend.
Obie Gosie robią niesamowite rekwizyty i lampiony dla teatru.
Po spotkaniu się pierwszwy raz z wszystkimi, ruszyliśmy na pyszną typowo tajwańską kolację. A po tym na tradycyjny tajwański targ nocny. Miesiąc ten według kalendarza księżycowego jest miesięcem duchów, więc widać dużo jedzenia wystawionego na stolikach dla duchów i sporo rozebranych tancerek próbujących zabawić te duchy.
Późnym wieczorem wróciliśmy do hotelu się wyspać.

2014/07/28

Od Królewny Śnieżki do pamiętania o dżinsach

Podglądamy skrypt
Niedziela27 Tego wieczora tak padłam na łóżko ze zmęczenia, że nawet na pół śpiąco nie mogłam zapostować na blogu…

Rankiem ojciec podwiózł mnie do teatrzyku (tego samego, od którego odjechałam pociągiem kilka dni temu). Tam, przebrałam się w piękny strój i piękną perukę Królewny Śnieżki, w krórym to stroju zostałam już przez resztę dnia.
Po przeczytaniu jeszcze raz całego skryptu z innymi aktorami, przygotowaliśmy się za kuliami do jednogodzinnego przedstawienia.
Takie przedstawienia są raz na miesiąc, i odbywają się w malutkiej sali, która może pomieścić 90 dorosłych i dzieci; widzowie są na równi z sceną i można łatwo nadepnąć na dziecko jeśli się nie uważa. 
Podpatrujemy jak
dzieciaczki się zbierają.
Dzieci gadają i krzyczą przez całe przestawienie, pokazując gdzie jest to ‘coś’ lub ‘ktoś’ kogo szukamy lub co się stało innej postaci o której egzystencji moja postać nie powinna nic wiedzieć… Z powodu takiej energicznej widowni, trzeba wciąż zadawać maluchom pytania i prosić o pokazanie jak się coś robi.
Ja uwielbiam brać udział w tym chaosie, zadziwiająco z tych samych powodów, lubię jedździc na nartach. Niespodziewane rzeczy się dzieją.

Przedstawienie było nie jedno, nie dwa, ale trzy. O mało na posiłek nie byłoby czasu.
Po trzecim przedstawieniu, zebrano kolegów i koleżanki Ani i Jasia, roztawiono stół z chipsami, gumisiami i mnóstwem owoców i dzieciaki zaczęły szaleć a rodzice rozmawiali.
Jedliśmy ciasta (poza solenizantką Anią, która ciastami gardzi), Ania rozpakowywała prezenty i dalej szalała z innymi dziećmi.



Zadowolona solenizantka

Wspólny prezent dla Małej

Zabawę musiałam opuścić ciut wcześnie,j żeby zdążyć na casting do reklamy dżinsów Edwin (do którego wczoraj nie wzięłam tych nieszczęsnych dżinsów). Jakby aktorowania na ten dzień nie wystarczyło, rola na którą miałam casting to była rola tancerki. Musiałam więc tańczyć przed kamerą, nogi podnosić i takie rzeczy… Od lat nie tańczę, ale szczerze mówiąc, fajnie byłoby dostać tę pracę  :3
Przed tranformacją

Po transformacji

Od strasznych pociągów do zapomnianych dżinsów

Czwartek24 Jechałam pociągiem podmiejskim!
Pierwszy raz w życiu sama jechałam pociągiem podmiejskim, a owa podróż trwała krócej niż 10 minut… Nawet nie wyjechałam z miasta.
Pomimo tego, że kocham komunikację miejską Taipejską, za nic nie będę w to wliczać pociągów. Nie tylko stacje wyglądają na strasznie skomplikowane, to jeszcze bardzo łatwo jest  wsiąść do nieodpowiedniego pociągu lub pomylić perony.
Dzisiejsza wyprawę możla zaliczyć jako udaną. Nie ważyłam się usiąść ani nawet wejść do wagonu, tylko stałam pomiędzy, gotowa na … cokolwiek. Właściwie naprawdę nie wiem dlaczego się tak panikowałam.

Ale, ale, odkąd dokąd jechałam?
Jechałam od teatrzyku, w którym w ciągu dwóch godzin przygotowałam jednogodzinne przedstawienie, które będę grała trzy razy w najbliższą niedzielę.
Jechałam do taty do pracy, gdzie wyciągnęłam komputer, który ze sobą dźwigałam cały dzień, i porobiłam trochę matmy.
Po tym spotkałam Perry'ego w wielkim sklepie zabawkarskim i wybrałam prezenty dla Ani i siostry kolegi mojego brata. Oboje mają w tym tygodniu urodziny.

Kolację zjadłam z kilkoma fajnymi Tajwańczykami, którzy mieszkali w Chile przez większość swojego życia. 

Piątek25 Rano mama wyszła z domu biorąc Anię, a zostawiając mnie i Jasia samych w domu.
Miałam trochę rzeczy do zrobienia, skończyć projekt o historii medycyny, zeskanować obrazki, naładować kamery i odpisać i oddzwonić do kilku ludzi… Próbowałam wszystko naraz robić i w miarę dobrze mi wyszło.
Ella, Ania i ja
Kamera, którą ładowałam nie powinna być nazywana kamerą a obiektywkiem, do którego można włożyć baterię i kartę pamięciową. Niesamowita to zabawka i wspaniałe fotki robi.
Dobrze i porządnie ją wytestowałam później, kiedy poszliśmy na Elli urodziny. Ella jest siortrą kolegi mojego brata i występuje w wielu reklamach i katalogach. Od dłuższego czasu gra też w serialu telewizyjnym, i nawet jeden z aktorów tego serialu pojawił się na owych urodzinach.

Dopiero o 22:00 wróciliśmy do domu i wszyscy są wymęczeni.

Sobota26 Nie za bardzo pamiętam co robiłam dzisiaj rano, ale popołudniu było ostatnie szkolenie, z serii trzech, do programu telewizyjnego stacji publicznej.
Troche mi smutno, bo były to niesamowite lekcje, a dziś zamiast A-hui (producer programu, znam go od wielu lat) to uczyła nas jakaś babka. Ona okropna nie była, dzisiaj na lekcjach było o wiele więcej grupowych zajęć. Na przykład trzeba było jedno przedstawienie ułożyć z dziewięcioma innymi dziećmi w ciągu dziesięciu minut na podstawie jakiegoś wiersza lub nawet strony z gazetki.

Po lekcjach i pożegnaniu się z wszyskimi, zawiózł mnie ojciec na casting do real estate. Następnie zawiózł mnie na jeszcze jeden, ale że nie miałam ze sobą jeansów, w których trzeba było wystąpić, to musiałam odwrócić się na pięcie. Tata nie był zadowolony. Spróbuję jeszcze jutro.

2014/07/24

Od tenisa do słodkich Zoś

Poniedziałek21 Mocno wątpię, że spędzę jakikolwiek cały dzień w domu w te wakacje… Dzisiaj prawie mi się udało, ale po południu musiałam wyjść na tenisa, więc niestety się nie liczy.
Lekcje tenisowe mam z kochaną mamusią, która jest bardzo oddana temu sportowi i jest z niej niezła przeciwniczka. Oboie jeszcze jesteśmy początkujące, a fakt że to jest jedyny sport, który w chwili obecnej uprawiam na tej wyspie, to będę jeszcze się go jeszcze trzymać przez jakiś czas...


Wtorek22 Wyraźnie nie przemyślałam rzeczy wczoraj, bo okazuje się że dziś calutki dzień siedziałam w domu.
Przez całe przedpołudnie siedziałam z Anią w domu robiąc z nią lekcje i malując obrazki. Anka szczerze mówiąc nieźle się uczy. Okazuje się, że ona nie tylko zna każdą literę w alfabecie, ale jeszcze umie dopasować małą literę do dużej i odwrotnie.

Za oknami wieje i grzmi, bo wreszcie nadszedł pierwszy tajfun w tym roku . Już zostało oficjalnie ogłoszone, że jutro nie ma lecji, ale niestety mnie to w żaden sposób nie dotyczy, bo ucząc się w domu, jak siedzisz w domu, to się uczysz...

 
Środa23 Mocno uderzył dziś tajfun w naszą wyspę. Zerwał nam dachówki z dachu i porozrzucał gałęzie i liście po całym osiedlu.
Cały dzień robiłam historię, matmę i historię medycyny, a wieczorem przyjechał Perry i po kolacji zaczęliśmy przeglądać stare wycinki z gazet z mojego modelingu. Jak mówię ‘stare’, to naprawdę chodzi o stare-stare. Sprzed dziesięciu laty. Zadziwiająco dużo razy miałam swoje zdjęcia w przeróżnych ubrankach w różnych gazetach. Bardzo długo zajęło nam przeglądnięcie tych zdjęć, bo tak słoooodko wyglądałam.

2014/07/21

Od pożegnania się z geometrią do grania 'Juno'

Piątek18 Z powodu czwartkowego brykania z laserowym pistoletem w ręku z okazji urodzin koleżanki, dzisiaj zabija mnie ból w nogach...
Rano zawiozłyśmy z mamą Ankę na plastykę i posiedziałam z matmą na dole, gdy mama drzemała obok mnie na sofie.
Trochę mi smutno, bo dobiega końca rozdział geometrii w matmie, a następny rozdział wygląda na dwa razy dłuższy i dwa razy trudniejszy od mojej kochanej geometrii. Matka się raduje bo owy następny rozdział jest o funkcjach...
Po drzemce mamy, plastyce Ani i pożegnaniu się z ulubionym rozdziałem w matmie, odebraliśmy Coco (franchise bubble tea-ów) z Tatą, i wyruszyliśmy do Xinzhu 新竹, gdzie przebywał ostatni członek naszej rodzinki.
Porzucony w szkole lotniczej, Jasiulek niewątpliwie sporo się nauczył i dumna z niego jestem (choć w żaden sposób do tej kolonii i jego edukacji lotniczej się nie przyczyniałam).
Zebrana gromada Chena i Chen-Werników ruszyła ku Costco (czyli olbrzymiemu supermarketowi, w ktrórym się zaopatrujemy), gdzie zjadłam niezłą kanapkę.

Internet kurcze nie działa u nas w domu z nieznanych diabelskich przyczyn a Edius (program edytowania filmów) ożył na dziesięć minut, po których kontynuował (już od kilku dni to się dzieje) swoje samo wyłączanie się. Przyjacielsko z kompem to nie mam. :(

Sobota19 Dzisiejszy ranek zaczął się jedzeniem śniadania w piżamie i szorowania kibla.
Kiedy się przygotowywałam do wyjścia to wrzaski Jasieńka były słyszalne za drziwami. Okazało się, że nie chciał nosić tam jakiejś chusty czy szalika jako swój "signature". A ja oczywiście wybrałam kolorową muszkę, którą dostałam od Perry'iego.
Ojciec zawiózł nas na zajęcia aktorskie, na których mieliśmy tylko jedno ćwiczenie przez całe trzy godziny. Ćwiczenie owe polegało na użyciu pewnej rzeczy w inny sposób niż jej oryginalne przeznaczenie, a następnie przedstawienie wszystkim nowego użycia tej rzeczy. Zabawa była fajowa.
Po lekcjach odwiózł nas Perry do domu na pyszną carbonarrę.
Przywiózł on ze sobą Mac Booka Pro i nowy plecak, który jest boski (Mama uważa, że zadużo tego wszystkiego).

Niedziela20 Rano poszłam z Mamą i maluchami do kościoła, a później dołączyliśmy do Taty by posłuchać jak kilku ludzi z grona "białych" aktorów na Tajwanie rozmawia o przeróżnych rzeczach,  głównie o tym jak dostać pracę na Tajwanie.
Po nienajsmaczniejszym lunchu pojechałam (już sama) do Beitou, czyli na drugi koniec miasta, na lekcje teatralne. Spóźniałam się, więc musiałam szybko, szybko przebierać nóżkami.
Lekcje były fantastyczne, a były o castingach. Nie tylko nauczyłam się jak powinno się przygotowywać do nich i jak się zachowywać w czasie, to jeszcze dowiedziałam się jak cały system castingów działa od początku do końca.
Fizycznie to nie było za bardzo męczące, ale trzeba było sporego kawałka z filmu Juno nauczyć się na pamięć, więc wymęczyłam sobie mózg...

2014/06/28

Soy chileno!!!... czyli fakty o Chile

Mając chłopaka, który 12 lat mieszkał w Chile, zdecydowałam zebrać 'kilka' faktów o kraju, o którym oprócz tego, gdzie jest położony geograficznie nic nie wiedziałam. :3

Wszystko po angielsku... ale są obrazki. 
Kliknij na "Open Mural" a potem, by powiększyć na "+" lub by zmniejszyć na "-" po prawej stronie.


2014/06/25

Kroimy mango (filmik)


Hej, hej heeeeeej!

Kto chce wiedzieć jak się kroi mango - najsmaczniejszy owoc na Ziemi.
Oto instrukcja.
Ręce mamy, głos mój a gęba Ani :)

2014/06/16

Balony mnie nie lubią... czyli filmik dla MInisterstwa Edukacji

Na sam początek chciałabym podziękować Wam za wszystkie pozytywne komentarze do mojego poprzedniego posta. Byłam niezmiernie wzruszona i było to bodźcem do kontynuowania pisemnych opisów mojego zwariowanego życia.
Zwariowane ono naprawdę jest. Nowe możliwości i okazje zjawiają się co rusz, a ja będąc bardzo chciwą i leniwą osóbką, próbuję jak najwięcej robić tak, żebym mogła mieć jak najmniej lekcji w domu :P.
Ale, ale, szczerze mówiąc, ja lubię robić lekcje w domu...



Oto co chciałam napisać dzisiaj:

Na wiosnę robiłam filmik dla tajwańskiego Ministerstwa Edukacji przez agencję, która prowadzi stronę dla osób poszukujących pracy (taki internetowy job bank, czy też internetowe biuro pośrednictwa pracy, jak mi mama podpowiedziała). W końcu filmik im się nie spodobał, więc 3 tygodnie mojej charówki i obiecane NT$90,000 (9,000zł) przepadło.


Dziękuję wszystkim za wizytę! Do następnego razu!


Hehehe. No dobrze, już dobrze, kilka słów rozwinięcia:


W czasie Chińskiego Nowego Roku, Biuro d/s Imigracji poprosiło mnie o pojawienie się na konferencji prasowej dotyczącej nowych prac dla imigrantów. Sponsorem i współorganizatorem tej konferencji była agencja.... nazwijmy ją – Balony.
Balony operują głównie przez strony internetowe, które są używane przez lud Tajwański do szukania pracy.
Ministerstwo Edukacji dało Balonom ogromiastą sumę pieniędzy by stworzyć nową stronę internetową - stronę dla młodzieży, zachęcającą ją do pracy w czasie wakacji.
Część z tych pieniędzy przeznaczona była na konferencję prasową o tej stronie. A z tego jeszcze część miała być użyta na filmik/reklamę, która będzie pokazywana w czasie konferencji.

Po Chińskim Nowym Roku, ktoś z Balonów przeglądnął moje filmiki na YouTubie [link] i zdecydował, że jestem zupełnie zdolna do napisania, filmowania i edytowania filmiku profesjonalnej i telewizyjnej jakości.
Po skontaktowaniu się z moim ojcem, spotkaliśmy się i porozmawialiśmy o kontraktach i o ogólnym pomyśle filmiku. Po wielu, wielu konwersacjach e-mailowych i telefonicznych, zdecydowaliśmy na wspòłpracę i kontrakt został podpisany.


Natychmiastowo zaczęłam pracować nad scenariuszem. Był on wielokrotnie poprawiany i poprawiany aż ja z tatą nie wytrzymaliśmy i wyruszyłam kupić mikrofon i światlło by zacząć filmować.
Poprawiany był dlatego, bo to nie Balony decydują o ostatecznej wersji, tylko Ministerstwo Edukacji.

Ani Balony ani Ministerstwo nie mają pojęcia o filmowaniu, nie potrafią też przekazać swoich wymagań w zrozumiały sposób. Często wyrażając swoją opinię wykazują, że coś jest źle, ale gdzie, co i jak już nie potrafią skonkretyzować. Taka sytuacja jest bardzo irytujaca, bo i oni, i ja wiedzieliśmy od samego poczatku że ja nie mam żadnego wcześniejszego doświadczenia w tym realizacji profesjonalnego filmiku dla TV, a stawiają przede mną wymagania jak przed profesjonaliską.

Po sfilmowaniu i zedytowaniu, po tym jak już naprawdę nie mogłam wytrzymać z ichnimi komentarzami, wprosiłam się do ciupciego zebrania kilku profesjonalnych reżyserów, kamerzystów i producentów filmowych.


Zebranie to było bardzo 'peculiar'. Wchodziło się przez drzwi na parterze do przedsionka, w którym była kuchenka i kilka rowerów; później przechodziło się do małego pokoju, który służył jako biuro. Ale dziwne to było biuro - kilka wielkich monitorów, kilka kamer i kilka 'tripods' ... i materac na podłodze. Krzeseł było dwa razy mniej niż ludz, ale atmosfera była bardzo przytulna. Niewątpliwie wiele ludzi nie uwierzyłoby, że reżyserowie i kamerzyści Discovery Channel i wielu dużych reklam mieszkają w takich warunkach.

Pokazałam im e-mailową konwersację między mną a Balonami, pokazałam scenariusz i poprosiłam o radę.

Z ich poparcia i rad nauczyłam się wiele. Trochę mi trudno wam wytłumaczyć czego dokładnie się nauczyłam, bo dopiero zaczęłam uczyć się polskiego języka mediowego... ale między innymi dowiedziałam się jak poprawnie traktować klientów i jak się z nimi porozumiewać. Bardzo doświadczeni w tym przemyśle, opowiadali o przeróżnych problemach które jeszcze mogły się pojawić. 'All in all' to była niesamowita lekcja.


Rzuciłam project. Szybko to się stało.

Balony przyznali się, że chcą mieć cały filmik od nowa filmowany i edytowany. Chcieli też profesjonalnej narratorki i aktorów głosowych. Z budżetem, który miałam obiecany nie ważyłam się lecieć do studia, wylać połowę tych pieniążków na wynajęcie studia nagraniowego i aktorów, wrócić z produktem, a oni z pewnością znowu chcieliby zmienić coś w filmiku, który – nie, nie, nie i nie.


Morał tej opowieści jest – dwoje niedoświadczonych ludzi pracujących razem to pół biedy; ale jeśli jeden pracuje dla drugiego... to krwawa fatalna katastrofa.


Za kulisami - słit focia z nową lampą :-) :



2014/05/28

Tajne liściki z miejscem i godziną ... czyli bycie modelką

Ostatnio bardzo sie zapoznałam a geografią Tajpej... Dlaczego?
Bo niedawno zaczęłam biegać i jeździć po całym mieście od jednego castingu na drugi, a czasami nawet na trzeci. Chodzić też zaczęłam dużo, a dobre i to, boć to przecież trochę ruchu jest, (tak szczerze powiedziawszy, to oprócz jazdy na nartach w zimie, żadnego innego sportu nie uprawiam, no chyba że lekcje tenisa i taneczne wygibasy przed XBox360 się liczą). Sporty i ruszanie się to oczywiście najzdrowszy sposód na odchudzanie, ale niestety agencje modelingowe i klienci patrzą na to ile człek waży a nie w jakim stanie sam człek jest. Więc przez te wszystkie moje ciężkie mięśnie i kości ... często mijam się z prawdą podając swoje wymiary do castingów ...
Wróćmy jednak do samych castingów.
Najlepiej i najłatwiej będzie wszystko opowiedzieć w kolejności chronologicznej; od współpracy z agencją do dostania pieniążków.


Po wygraniu wielkiego 'beauty paegant', który był po tym poście, agencja która organizowała ten konkurs, zaczęła wysyłać mnie na wszelkiego rodziaju castingi, zdjęcia i nagrania, w tym samym czasie próbując ze mną (a właściwie z moimi rodzicami, bo ja jestem małoletnia) podpisać kontrakt. Kontrakt ten miał wypisane 'outrageus' warunki i zastrzeżenia, więc po pokazaniu naszemu znajomemu prawnikowi, ten złożył go w samolocik i wrzócił do kosza, rzecząc że kontract owy jest nieetyczny i spisał nowy. Wysłany zmieniony kontrakt nigdy nie wrócił, więc nic nie zostało podpisane a ja 'uciekłam' do Polski i Japonii na święta i zimę...


Wiosna nadchodziła, deszczem. (Jak tak pomyśleć, to wszystkie pory roku nadchodzą z deszczem... wiosna, jesień i zima, a w lecie kochane tajfuny).
Ania od dłuższego czasu u nas w rodzinie siedzi, je i pije; ktoś musi za to wszystko płacić! Więc rodzina miała losowanie i włożno do kapelusza karteczki z imonami ludzi, którzy nie pracują (Dorota - mama, Jaś - brat,  i ja) i dano Ani do losowania. Zeus mnie pobłogosławił i moje imię zostało wylosowane. Spakowałam wszyskie moje majętności w kawałek chusty i wyruszyłam w drogę niczym Czerwony Kapturek (a może Szewczyk Dratewka).

Zapukałam na drzwi agencji zajmującej się głównie zagranicznymi modelkami, zostawiłam swoje niezupelnie prawdziwe wymiary i numer telefonu i zaczęłam czekać na pracę.
Długo czekać nie trzeba było. Dostawałam kolejne SMS-y i LINE (aplikacja, której Azjaci używają do czatowania) na którym były informacje o wszelkich castingach i pracach. Taki owy liścik wygląda tak: 
'Casting do katalogu ubrań, 8 godzin, 1500NT za godzinę, 5/22 o 15:00, [adres]'
'Samsung TVC ( Television Commercial – reklama telewizyjna), casting 5/22~24 od 10-12 i 14-19, przymiarka 5/26, filmowanie trwa dwa dni między 5/30 a 6/3.[adres] Proszę przynieść letnią jasną sukienkę i buty na obcasach.'
Po dostaniu wszystkich dat trzeba się upewnić czy jest się wolnym we wszyskich tych dniach, jeśli nie to trzeba natychmiastowo powiadomić agencję .

Jak widać są dwa rodzaje castingów - jedne do zdjęć, a drugie do telewizji. Różnica polega na tym, że na casting do zdjęć idzie się na określoną godzinę, a na casting telewizyjny można wybrać datę i godzinę. Dzieje się tak dlatego, iż klienci szukający modelek do zdjęć często wybierają je z listy modelek, którą agenja im podaje, wybierają patrząc na rozmiary i wymiary, a wybrane proszą na dokładniejszą "inspekcję" i od razu jest przymiarka – w ten sposób modelek na castingu jest mniej i to klienci sami je wybierają.

Do reklam telewizyjnych już jest inny proces wyboru. Wymagane od modelek jest o wiele więcej, bo nie tylko trzeba grać pewną role, ruszać się i czasami coś powiedzieć, ale należy również rozumieć poszczególne instrukcje i wymagania.
Takie castingi nie są przeprowadzane przez klientów, ale przez agencję castingową, która się w tym specjalizuje. Robią kilka zdjęć z różnych kątów i w różnych pozach, trzeba się też przedstawić (co jest nagrywane) i pochodzić, pośmiać, pokopać piłkę (w obcasach), popić coś lub porozmawiać z niewidzialną osobą. To wszystko jest edytowane w mnóstwo krótkich filmików, które są przebierane przez agencję castingową, klientów i na końcu przez reżysera.

Na reklamy telewizyjne proszą o dokładny ubiór. Może to być sukienka, krótkie spodenki lub piżama (takiej pracy jeszcze nie dostałam, ale na pewno gdzieś tam jest...)

Po takich castingach następuje kilkudniowy okres oczekiwania, w czasie którego zapominam o tym, że w ogóle byłam na jakimś castingu ...

Na początku współpracy z ową agencją, jeździłam 3-4 razy w tygodniu na castingi. Teraz tylko około raz na tydzień, bo strasznie jestem zajęta, a i Mama uważa to za stratę czasu. Czymjestem zajęta spytacie? Kiedyś się dowiecie ;) 

Już nie wiem co dalej pisać ale jak są pytanka to proszę strzelać. Tu, tu na dole albo na moim Facebooku facebook.com/ChenZozo

I jeszcze jedno. Czy ktoś chce żebym filmik zrobiła z tego posta?

2014/02/14

Ski 'instructoring' czyli uczenie jazdy na nartach... w Japonii

BARDZO PRZEPRASZAM ŻE TEN POST JEST PO ANGLIELSKU. MOGĘ PRZETŁUMACZYĆ JEŚLI KTOŚ ŁADNIE POPROSI ... chociaż ... to raczej małoprawdopodobne.

Teaching a few kids skiing for a few days and taking them out for little ventures around an unknown city and ski resort is not as traumatic or impossible to succeed as it sounds like. Or sounded like. It was all I panicked inwardly about one week before 'The Adventure'. I've had some experience of taking care of kids, also finding my way around an unknown Japanese speaking environment and of course, skiing.
But put that all together, and add a few pairs of the kid's parents and senior instructor's hawkish eyes... Well, I did mention some inward panicking, right?
Turns out it was not so traumatic. Turns out I really liked the rush. Rush of having 5 consecutive batches of kids in 21 days and the ambition of making them love skiing and me (of course). And I was undoubtedly fueled by all the positive vibes my trainees were passing off, making me really like this job.

Let me give you a somewhat clearer picture of what I was doing in the country of ever-changing weather and snow condition.
For 21 days I had been residing with my sweet, sweet 11 year old brother (who was seriously getting on my nerves) in room 705 - which was in a horrific state. Sorry Mom, you're not getting any pictures.

Room 705 is in the simple yet quite big Prince Hotel in 雫石; read: Shizuku-ishi. 雫石 is in the northern part of Japan's main island. Internet exists only in the lobby, and you could've seen me there every night banging my head on the table and staring at the computer screen which shows that a short, simple video of my bro and I singing Bohemian Rhapsody on the chairlift takes 707 minutes to upload.

It's a ski-in ski-out resort, meaning it's a 20 meter walk to the closest chairlift. There is also a semi-open-air onsen (hot spring). Purpose of it is to relax your sore muscles after a day of shredding. Surprisingly, I was not really sore with all the picking up, climbing, pushing and lifting I did throughout the day. Although I did acquire a fair amount of bruises... some through the domestic abuse my bro inflicts onto me, and some are caused by vengeful bathroom doors. The ski slopes themselves are pretty fun to roll down from, but green - beginner slopes take up a small amount of the mountain.

My lovely students have the tendency of kicking off their skiis and dropping their poles during chairlift rides. And through that I realized how important is the knowledge of 'itchy Nissan' - numbers in Japanese. Not only useful when telling the chairlift operators where had the piece of unfortunate equipment fell, also in passing shoe size, table numbers, counting people, etc.

All in all, I think - I know, that I learned a lot and hopefully taught a lot ;)

For me, experiences of this kind are very useful and important, especially if I want to do more of 'instructoring' when I 'grow up'. I had a wonderful time.