Od dłuższego czasu nie byłam na tradycyjnym weselu tajwańskim. Jako dziecko byłam zapraszana na wiele wesel i ślubów jako 小花童 - Dzieci Kwiaty (nie-hippisowska wersja). Moim zadaniem było ładnie się ubrać i uczesać, i trzymając koszyczek, wysypywać z niego płatki kwiatków przed młodą parą, by panna młoda mogła je zdeptać swoimi szpilkami. Za tak odpowiedzialną pracę trzeba było nieźle zapłacić... swoimi policzkami. Wszystkie ciocie zakochiwały się w policzkach słodkich dzieci jak ja.
W zeszłym tygodniu nadarzyła się okazja by po wielu latach znowu zasiąść przy za suto zastawionym stołem weselnym. Gdy wychodziliśmy z wesela (nieznanej nam pary), władowano nam w ręce ten oto tajemniczy pakunek.
Dziecko służy do porównania, nie jest częścią pakunku.
O! Pudło.
Trafiony - zatopiony.
Trzy warstwy słodyczy! Szczerze mówiąc, po przywiezieniu całej 20 kilogramowej walizki słodyczy i czekolady z Polski, już nie wiem jak reagować na kolejne pudło skarbów: 'O jak fajnie, więcej słodkiego żarcia!!' lub 'Ubytki, cukrzyca, otyłość, wysokie ciśnienie krwi i choroba serca...'
Oto na samym dole był ów nie do rozpoznania pakunek.
Który okazał się pułapką na łakomczuchy, wypełnionym suszonym mięsem, zeschniętym żółtkiem, mochi (glutami) i pastą z czerwonego grochu. Wszystko to jest słodkie, ale czuć w nim odrobinę pieprzu.
W oddzielnej torbie znaleźliśmy sękacz. Sękacz tajwański.
Jakby tego było jeszcze za mało, to z Jasiem dobraliśmy się do pudełek wypełnionych kolorową watą cukrową i ładnych pudełeczek z cukierkami.
Za dwa tygodnie wybieram się z Jasiem na kolejny bankiet weselny, ciekawa jestem co uda mi się zdobyć...